Organizatorka Marzena Kotarska i gość: Ewa Klimontowicz |
Pobyt w Chinach w ramach programu AISEC |
Ewa uczyła j.ang w klasach nawet...80os! |
Prezenty od dzieci: pałeczki, perły, wachlarz |
Hot-pot |
Ogromny posąg Buddy |
Obowiązkowe przejście się murem chińskim |
Gościnność chińska |
Ostatnie spotkanie zgromadziło sporą publiczność |
Podsumowanie cyklu prelekcji w r. akad. 2011/2012 |
Na kolejnym spotkaniu
podróżniczym w Głośnej mieliśmy okazję posłuchać opowieści z Dalekiego Wschodu,
z samego serca Chin. Do tego odległego zakątka świata zabrała nas Ewa
Klimontowicz, która spędziła 9 miesięcy w tym kraju, odbywając praktyki
językowe w mieście Chongqing. Nazwa miasta znaczy „Podwójne Szczęście”, a cała
aglomeracja jest jedną z największych, nie tylko w Chinach, ale wręcz na całym
świecie. Liczba mieszkańców to niemal tyle co zamieszkuje nasz kraj.
Ale może zaczynając od początku, to czemu Lao Wai? Otóż z
takim określeniem spotka się każdy obcokrajowiec, który przyjeżdża do Chin i
zdecydowanie się odróżnia. W dosłownym tłumaczeniu znaczy to: „stara twarz”,
gdyż oczywiście to my, cudzoziemcy wyglądamy bardziej staro i brzydko ;)
Czemu Ewa wybrała akurat Chiny
jako miejsce praktyk? Jak sama twierdzi, w tym kraju było najwięcej ofert dla
nauczycieli języka angielskiego, a głównym wymogiem była biała twarz(często
kazano jej mówić, że pochodzi ze Stanów, żeby nie było wątpliwości, że jest native-speekerem).
Początkowo uczyła małe dzieci,
które wbrew pozorom mówiły po angielsku lepiej niż starsi, dla których pies to
był „do-ga!” a kot „ca-ta!”, co wiązało się z pewnymi naleciałościami z języka
chińskiego(dzieci jeszcze ich nie miały, dlatego radziły sobie lepiej). Dla
tych dzieciaków Ewa była niejednokrotnie pierwszym Lao Wai jakiego widziały w
życiu. Zachwycały się jej białą skórą oraz wielkimi oczami. Wracając do samego
nauczania, to głównym problemem była liczebność klas. Zdarzało się niekiedy po
80-cioro dzieci, co na pewno nie było łatwe do opanowania, a w każdym razie nie
przekładało się na efekty w nauce. Na kolejnych zdjęciach widzieliśmy coraz to
nowe twarzyczki maluchów, gdy nagle temat zszedł na czas wolny. I jak się
okazało, głównym zajęciem chińczyków po pracy było... jedzenie... DUŻO
JEDZENIA... i zupełnie niepodobne do naszej europejskiej kuchni. A najlepiej
mówi o tym stwierdzenie, że „u nas szczeniaczki są słodkie... w Chinach
słodko-kwaśne”. Dowiedzieliśmy się, że Chińczycy są niesamowicie mili i otwarci
jeśli chodzi o zapraszanie na posiłek, a budki z wszelkiego rodzaju „fast
foodami” otwarte są wszędzie przez całą noc. Czemu w cudzysłowie? Może dlatego,
że zupełnie nie przypominają naszych fast foodów, gdyż tam możemy dostać jeszcze
ruszające się skorpiony na patyczku. Trochę skrajny przypadek, ale to prawda,
że w Chinach je się niemal wszystko. Poza tym chińska kuchnia jest tłusta i
ostra, ale za to we wszystkich kolorach. Bardzo popularną potrawą jest hot-pot,
wyglądający trochę jak czarna zupa z pływającymi różnymi dodatkami. A żeby choć
trochę przybliżyć te dodatki, to jak to się mówi „hot-pot bez żołądka
świńskiego, to nie hot-pot”. Prezentacja trwała dalej, a jedzenie się nie
kończyło. Dosłownie góry jedzenia, we wszelkich opcjach podania, aż w pewnym
momencie można było poczuć się zdecydowanie głodnym. Wtedy temat przeszedł na
życie nocne. Zobaczyliśmy jak wygląda chińskie karaoke, które raczej nie należy
do najprzyjemniejszych rzeczy dla naszego europejskiego ucha. Kelner
przywoływany jest na guziczek, wychodzi w skłonie i nie ma prawa odwrócić się
do gości plecami... Uderzające było stwierdzenie, że w Chinach „ludzie, którzy
nie mają pieniędzy właściwie nic nie znaczą”. Może też właśnie przez to tak
popularna jest chińska medycyna, gdyż konwencjonalna jest tak droga, że
przeciętnego obywatela nie stać na dwa dni pobytu w szpitalu. Dlatego też
starsi ludzie bardzo dbają o zdrowie, a w miastach zamiast placów zabaw dla
dzieci stoją przyrządy do ćwiczeń dla staruszków.
Przechodząc do różnic
kulturowych, to Chińczycy nie mają takiego dystansu do siebie w miejscach
publicznych(może dlatego, że jest ich tak wielu i niezależnie od tego czy chcą,
czy nie, musieli przyzwyczaić się do życia w dużo większym zagęszczeniu). W
toaletach czasem nie ma drzwi, dzieci nie noszą pieluszek, wszelkie sprawy
załatwiają na ulicy, pod supermarketem, czy nad śmietnikiem, kobietom nie
wypada palić oraz nie ma zwyczaju klaskania, a po występie zapada niezręczna
cisza(a może niezręczna jest tylko dla nas Lao Wai). Poza tym bardzo popularne
jest upodabnianie się do europejczyków, do czego służą np. plasterki do
podklejania powiek, czy kremy wybielające skórę. Ogólnie panuje moda na białą
cerę, dlatego częstym widokiem są kobiety w czarnych, długich rękawiczkach z parasolkami
nad głową, gdy z nieba leje się żar.
Mieliśmy też okazję pośmiać się z tzw. chinglish, czyli
dosłownego tłumaczenia języka chińskiego na angielski(zazwyczaj przy użyciu
translatorów) , z czego wychodzą takie kwiatki jak: „deformed man and place” obok
ikony człowieka na wózku, czy „No killer littering” albo „Ejaculate Gang” do
czego trudno znaleźć jakikolwiek komentarz. Zdarza się też, że pod chińskimi
znaczkami jest tekst po angielsku, który wygląda dosłownie tak:
„englishenglishenglishenglish.....” i tak 10 linijek ;)
Na koniec mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć największy
zachowany posąg buddy z Leshan, Kunming – miasto wiecznej wiosny, a całą
prezentację zwieńczył Wielki Mur, który chyba w dużej mierze przyczynił się do
izolacji Chin i tego, że w chwili obecnej mamy kraj tak bogaty i odmienny w
swej kulturze, od tego co znamy na co dzień.
Była to ostatnia w tym roku prezentacja z cyklu prelekcji
podróżniczych w Głośnej, ale może teraz, ktoś oczarowany tym co zobaczył i
usłyszał, ruszy we własną drogę odkrywać świat...
Tekst: Marek Barankiewicz
Zdjęcia: Ogit
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz